Miłego czytania! :)
Nie zawsze coś nas budzi, czasem po prostu wstajemy sami z
siebie.
Od razu, gdy wraca do mnie świadomość rzeczywistości,
wyskakuję z łóżka. Nie mam pojęcia czy to ze względu na mój głód, czy też jakiś
bliżej nieokreślony wewnętrzny strach. Tak czy siak od razu trafiam pod nasz
mały narkotyczny kącik, który znajduje się w jednym z kątów mojego pokoju.
Niedopałki papierosów, spalone jointy, niewielkie drobinki heroiny pozostały na
książce. Najpierw paliliśmy, później wciągaliśmy? A może odwrotnie? Nie mam
pojęcia. Kiedy wypiliśmy to wino, którego pusta butelka leży na łóżku? To było
wczoraj, a może tydzień temu? Wszystko mi się miesza w głowie, dawno sprzątałam
w pokoju. Pochylam się nad książką i próbuje wciągnąć drobinki hery nosem, ale
na nic moje starania, to co tam jest to tyle co nic.
Słońce przebija się przez okno. Nie ma to jak życie w
Australii! Piękna pogoda, tylko dusze zepsute, na przykład w takiej naszej
dzielnicy. Czy ktoś tu w ogóle dba o honor, kulturę i empatię? Ja przynajmniej
nikogo takiego nie poznałam albo nie wiem, być może zbyt krytycznie oceniam.
Wskakuję w pierwsze lepsze dżinsowe spodenki i białą
koszulkę. Nie zwracam uwagi na to, że te ubrania nie są najczystsze, nie mają najprzyjemniejszego
zapachu czy też nie są wyprasowane. Jakie to ma znaczenie? Znalazłam je na moim
dywanie, a więc są moje i to najważniejsze. Nie czeszę włosów, tylko związuję
je w niesfornego koka, a o makijaż nie muszę się nawet martwić, bo go nie
nakładam. I tym o to sposobem wychodzę głodna z pokoju, spragniona nowych
odczuć, choć paradoksalnie niechętna do życia. Czy ludzka egzystencja zawsze
musi być tak skomplikowana?
Na palcach zmierzam do pokoju z dodatkowo dołączonym aneksem
kuchennym i od razu zauważam siedzącego na krześle przy drewnianym stole
Mikey’ego. Wlepia swoje oczy w kartkę, leżącą na blacie i rysuje. Zawsze to
robi, gdy tu przychodzę. Dokładnie o szóstej trzydzieści pięć wstaje i chwyta
za ołówek. Zadziwiający nawyk, którego nigdy nie potrafiłam i do tej pory nie
potrafię zrozumieć. Może to, dlatego że nie próbowałam? Prawdę mówiąc nie
pytałam go o to, jakoś nie było do tego odpowiedniej okazji.
Dzisiaj też nie ma. Zaczajam się od tyłu, żeby zobaczyć co
rysuje. Jego ruchy ołówka są pewne i intensywne. Przyglądam się uważnie
rysunkowi i widzę to czego nie chciałabym zobaczyć. Dziwne, że nie próbował
tego przede mną ukryć, na pewno wyczuł moją obecność. Z drugiej strony, może
zrobił to celowo?
- Miałeś tego nie robić – mówię lekko zirytowanym tonem
głosu.
- Miałem nie czuć? – pyta mnie pretensjonalnie, odwracając
głowę w moją stronę. Chwytam jego notatnik i wyrywam kartkę z rysunkiem.
Z rysunkiem dziewczyny z zamkniętymi oczyma, której wiatr
wieje w czarnych, długich włosach, a wiosenne, białe kwiaty otaczają ją
dookoła. Piękny widok, nieprawdaż? Nieprawdaż.
Rwę kartkę na drobne szczątki, a Mikey patrzy na mnie
zrezygnowany, jakbym właśnie zrujnowała mu całą piramidę życia. Małe kawałeczki
papieru rzucam z satysfakcją na podłogę. Mikey wstaje, milczy, a jego twarz nie
wyraża zupełnie nic.
- Tak, miałeś nie czuć – rzucam chamsko, gestykulując rękoma
w taki sposób, aby okazać swoją wyższość.
Mikey zaczyna się złościć. Nie, nie, to złe określenie.
Mikey zaczyna się wkurwiać. Przywiera mnie do lodówki, bo akurat żadnej ściany
nie ma w pobliżu i patrzy na mnie tym swoim morderczym wzrokiem.
- Zabiję cię! Przysięgam, zabiję! – krzyczy na mnie.
Wiem co za chwilę zrobi. Albo zaciśnie ręce na mojej szyi,
albo wyciągnie nóż z pobliskiej szuflady. Jakoś nic nowego ostatnio nie przychodzi
mu do głowy. Och, Michaelu, czy myślisz, że mnie tym skrzywdzisz? Och,
Michaelu, czy wiesz, że lubię sposób w jaki mnie traktujesz w stanie
trzeźwości? Jestem spokojna, zaskakująco spokojna. Mikey zaciska ręce na mojej
szyi. Aha! Czyli jednak opcja numer jeden. Moja wewnętrzna ja delektuje się tą
chwilą w błogim spokoju. Dlaczego? Panikuję, gdy śmierć zjawia się przed moimi
oczyma, kiedy widzę jak czyha nade mną złośliwie, a kiedy Mikey otwiera mnie
przed jej obliczem czuję wyłącznie radość. Może po prostu chcę umrzeć z właściwych
rąk? Z rąk, których właściciel zawsze miał dla mnie ogromne znaczenie? Brzmi
niedorzecznie, ale czy życie właśnie takie nie jest?
- Czujesz, że brakuje ci tchu? Czujesz to? – dopytuje mnie,
ale ja nie mogę nic powiedzieć, bo Mikey zaciska palce coraz mocniej i och… czy
jest dziś na tyle zły, żeby mnie raz na zawsze załatwić? Pewnie nie wyglądam na
kogoś kto byłby zadowolony z tego co się teraz dzieje, ale moja twarz nabiera
wyrazu na wskutek braku dostępu do tlenu, dostosowuje do siebie odpowiednią
maskę z przymusu, obowiązku, nie potrafię tego dokładniej wyjaśnić. – Dlaczego
wszystko spierdoliłaś? Mogło być dobrze, naprawdę dobrze. Wiesz, że nie
wymagałem od ciebie nic prócz tego, żebyś po prostu była i kochała – mówi, popadając
w lekką histerię, mogłabym nawet zaryzykować stwierdzeniem, że jest bliski
płaczu. Zaciskam palce w pięści, żeby jakoś wytrzymać narastającą udrękę, a z
moich ust wydobywa się jakiś bliżej nieokreślonym dźwięk, który jest czymś
naturalnym, gdy człowiek nie może oddychać. Ale nie, wbrew wszystkiemu nie
czuję, żeby Mikey był na tyle zły, żeby zrobić mi większą krzywdę.
Do moich uszu dochodzi dźwięk trzaskających drzwi. Mikey
najwidoczniej też to usłyszał, bo gwałtownie mnie puszcza i oddala się o dwa metry.
Łapię łapczywie tlen do dróg oddechowych i próbuję ustabilizować swój organizm.
Zatem się nie udało, miałam rację. Będzie jeszcze okazja.
- Co robicie, dzieciaki?! Popierdoliło was tak głośnio
gadać?! – Do kuchni przychodzi mama w zwiewnej, białej koszuli nocnej. Jest tak
wychudzona, że wygląda jak Pani Śmierci, zdaję mi się, że tego akurat od niej
nie odziedziczyłam. Trzyma w ręku palącego się papierosa. Nie jest trzeźwa, a
to dopiero początek dnia. Sińce pod oczami zdobią jej twarz. – Michael, mógłbyś
coś na siebie założyć – śmieje się głupio, opierając się o ścianę. Lubi rzucać
takie zbędne komentarze i przy okazji humor poprawia się jej automatycznie.
Mikey patrzy zawstydzony na swoje półnagie ciało.
- To… ten, Kate, widzimy się w południe? – pyta mnie Mikey,
ignorując moją matkę. Zachowuje się tak jak gdyby nigdy nic, jakby jego
paranoiczny atak na mnie w ogóle nie miał miejsca. Jest przyzwyczajony do tego,
że się nie gniewam. Wie, że jestem mu całkowicie zależna. Nie musi się niczego
obawiać, bo zdaje sobie sprawę, że nam obu taki układ odpowiada, chociaż ja
naprawdę potrafię być denerwująca i lubię się z nim droczyć, może dlatego, żeby
go czegoś nauczyć, a może po prostu, żeby odreagować.
- Idę do szkoły – próbuję mu dopiec. Dziś również nie mogłam
mu dać tak po prostu za wygraną, choć wiem, że nawet, jeśli pójdę do szkoły to
nie wytrzymam tam wszystkich lekcji. Może jedną, może jakimś cudem dwie. Ale
jakie to ma teraz znaczenie? Najważniejsze, żeby go zdenerwować jeszcze
bardziej! Mikey rzuca na mnie gniewnym wzrokiem.
- Kate? Ty do szkoły? – Mama znów obdarowuje mnie swoją
niepotrzebną uwagą. Wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem niż w sytuacji, kiedy
próbowała dogryźć Mikey’emu. Wstrętna pijaczka. Ja również staram się ją
ignorować. Patrzę na Mikey’ego.
- Może o piątej? – pytam się, a on kiwa głową, zabiera swój
notatnik i odwraca się w stronę mojego pokoju zapewne, żeby założyć coś więcej
na siebie.
Siadam na krześle, na którym przed chwilą siedział Mikey.
Czuję jak głód coraz mocniej przywiera mnie do siebie. Próbuję go zaspokoić,
sięgając po zwiędłe jabłko, leżące w misce na stole. Biorę gryz owocu, ale
przeżuwając dochodzę do wniosku, że nie jest to zbyt strawne. Trudno, kolejny
dzień na głodówce pokarmowej, wytrzymam, ostatnio nie przykuwam uwagi do
pożywienia. Dam radę do piątej, nie dam tej satysfakcji Mikey’emu, to byłoby
dla niego zbyt piękne. Mama patrzy z odrazą na kawałki kartki rozsypane na
podłodze, ale szybko przestaje się tym interesować i siada obok mnie.
- Czy ty z Mikey’im, no wiesz… nie chcę mieć tutaj jeszcze
jednego bękarta – odzywa się mama, jak zwykle niepotrzebnie. Dlaczego ja w
ogóle nazywam ją mamą? Nie zasługuję na takie określenie. To przykre, że uważa
mnie za problemowego bękarta, ale jakoś ostatnio przestałam się tym przejmować.
Chyba przyzwyczaiłam się, że ona mnie nie kocha, zresztą nie wiem czy
chciałabym, żeby ktoś taki jak ona odczuwał do mnie miłość.
- Och… - wzdycham zażenowana całą sytuacją. Wstaję z
krzesła, chwytam torbę, która leży na starej, obdrapanej sofie od dobrego
miesiąca i zmierzam ku przedpokojowi. Tam zakładam moje wyniszczone conversy,
które, bezwstydnie mogę przyznać, znalazłam przy śmietniku, a Mikey sam
zaproponował, że je upierze.
- Córeczko, powinniśmy porozmawiać! – słyszę jak mama mnie
nawołuje.
Nic mnie ona nie obchodzi, pewnie znowu chce podzielić się
ze mną jakąś złośliwą uwagą. Nie interesuję mnie też Mikey, dlatego wychodzę z
domu bez żadnych wyrzutów.
Mogłabym pójść gdzie indziej niż do szkoły, ale niby dokąd?
Wszędzie otacza mnie niebezpieczeństwo, a w szkole mam przynajmniej zapewnianą
obronę w postaci nauczycieli tudzież innych pracowników szkoły. Najchętniej
schowałabym się w jakimś małym pomieszczeniu z drzwiami bez klamek, ale prawda
jest taka, że nie mam bezpiecznego azylu. Boję się. Zatem zmierzam do szkoły z
torbą, w której wcale nie mam właściwych podręczników i zeszytów, ale kto by
dbał?
***
Tak, dotarłam do szkoły. Szkoda tylko, że ówcześnie nie
spojrzałam na zegarek. Nie przemyślałam tego dokładniej. Właśnie lada moment
zacznie się czwarta lekcja. Szukam sali, w której mam mieć język angielski
(plan lekcji znalazłam w jednym z zeszytów), ale za nic w świecie nie pamiętam
jej rozmieszczenia ani nawet numeru. Przemierzam kolejno parter, pierwsze
piętro, ale w dalszym ciągu nie odnoszę żadnych rezultatów. Pozostaję mi drugie
piętro, tam na pewno odnajdę swoją grupę. Niechętnie ruszam nogami, wspinając
się po schodach i leniwie, opierając się o barierkę, ale było warto, bo już
przy samym wstępie zauważam Luke’a i Caluma. Wiem, że chodzimy razem na
angielski, to akurat zapamiętałam. Rozmawiają ze sobą i się śmieją. Nawet mnie
nie zauważyli. Nie pamiętam nawet kiedy ostatnio rozmawialiśmy, to było dawno
temu, zanim jeszcze ja z Mikey’im popadliśmy w to całe gówno. Staram się
również nie zwracać na nich uwagi, żeby nie dawać im tej satysfakcji. Siadam
przy pierwszej, lepszej ławce obok okna i czuję się tak głupio, że tu jestem,
jak zwykle nikomu niepotrzebna, zupełnie zbędna. Rzucam teraz okiem wprost
przed siebie. Och, kim jest ten chłopak, który właśnie z uwagą przygląda się
podłodze, jakby w niej znajdowała się esencja piękna? Blondyn z niezdarnymi
loczkami, cóż, zupełne przeciwieństwo Mikey’ego. Na oko dobrze zbudowany,
modnie ubrany (choć czy nie za ciepło na grubą bluzę i długie jeansy?) , na
pewno jego rodzice sypiają na pieniądzach, ale synowi najwidoczniej dokopują
dyscypliną, bo nie wygląda na zbyt szczęśliwego. Kto to kurde jest? Czy on
chodzi do naszej szkoły od niedawna, a może nigdy dotąd go nie zauważyłam? Nie,
musi być nowy, jestem pewna, że zwróciłabym na niego uwagę. Obok mnie przysiada
się Miranda. Brązowowłosa piękność, która na dodatek uczy się na samych
piątkach i szóstkach, czyż to nie jest właśnie pojęcie ideału? Wyłupia na mnie
swoje oczy, jakby właśnie zobaczyła ducha czy coś takiego, ale nie zwracam na
nią uwagi, bo jestem skupiona na dalszym obserwowaniu chłopaka. Blondyn zdaje
się nieobecny i to mnie chyba najbardziej w nim zainteresowało.
- Ty tutaj?! – Miranda w końcu się odzywa, nie ukrywając
zaskoczenia.
- Kto to? – pytam, wskazując na chłopaka z naprzeciwka,
wiem, że jeżeli nie zapytam o to, jego osoba nie da mi spokoju.
- Wiesz, tak dawno cię tu nie było… - odpowiada
sarkastycznie, przewracając scenicznie oczami. Cała Miranda. Jej specyficzny
charakter potrafi dać się we znaki.
- Nowy? – dopytuję dalej.
- Nie taki nowy, jest tu z nami jakiś miesiąc. Wiedziałabyś,
gdybyś chodziła do szkoły. – Rzuca na mnie ironiczny uśmieszek.
Zaskakujące, że już trzydzieści dni minęło odkąd nie byłam w
szkole. Zaskakujące, że w ogóle tu wróciłam, jeśli doskonale zdawałam sobie
sprawę, że nikt mnie tutaj nie potraktuje z taryfą ulgową. Miranda to dopiero
początek, a nauczyciele? Tutaj zaczyna się koszmar. Z drugiej strony nie wiem
czy mam zamiar dalej uczęszczać na lekcje, zrobiłam to wyłącznie po to, żeby
rozzłościć Mikey’ego i zmusić go na czekanie. Bywam paskudnie sadystyczna.
Ignoruję Mirandę, jakoś nie mam ochoty na dyskusję z jej
osobą. To zwyczajna strata czasu, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto wie,
że dni ma już przesądzone. A zresztą ostatnio zaczęłam spoglądać na wszystko
pod względem zysków i strat. Coś przynosi zyski – robię to, coś przynosi straty
– nie robię tego. Łatwy sposób na osiągnięcia zamierzonego celu, aczkolwiek
trzeba posiadać choć trochę inteligencji, żeby to uczynić. Bez namysłu wstaję z
ławki i siadam przy chłopaku, sama nie wiem po co, chyba najbardziej sensownym
wytłumaczenie jest fakt, że intryguje mnie jego postać, a zwłaszcza jego smutek
w mimice twarzy. Uśmiecham się do niego pociesznie, nie rozumiem jak to możliwe,
że znalazłam w sobie tyle dobroci. Odwaga jest czymś normalnym po mojej metamorfozie,
którą zdołałam dokonać po długich namowach Mikey’ego. Blondyn siedzi
niewzruszony, czyżby mnie nie zauważył? To niemożliwe. Mimo wszystko przesuwam
się jeszcze bliżej i jeszcze bliżej, i jeszcze. Nie dbam o to co o mnie
pomyśli, ostatnio wcale się na tym nie zastanawiam.
- Kate Wilde – odzywa się wreszcie.
- Skąd znasz moje imię? – pytam lekko zaskoczona.
- Pasujesz na Kate Wilde. Twoje nazwisko jest tu dość znane
– tłumaczy, po czym się zamyśla. Nerwowo rusza palcami, czyżby się czegoś
obawiał? Ja natomiast zastanawiam się dlaczego znane. Czyżby ktoś już mu o mnie
nagadał? – Nie mają tu zbyt dobrego mniemania o tobie – dodaje ze skwaszoną
miną. No tak i wszystko już jasne. Czy można czuć się bardziej głupio niż ja
teraz? Wątpię. Spuszczam wzrok na podłogę, bo na obronę samej siebie mnie
niestety nie stać.
- Yhm – odchrząkuję. Chłopak milczy, patrząc uważnie na ruch
swoich palców. Rzucam okiem na otoczenie. Nie da się ukryć, że większość par
oczu jest skierowanych właśnie na nas. Mam ochotę im wykrzyknąć: „Nie, kochani,
nie zrobię nic głupiego!”, ale powstrzymuję się, być może pozostało we mnie
trochę rozsądku. Niespodziewane słyszę dzwonek na lekcje. Powinnam sobie pójść?
Nie, oczywiście, że nie. Siedzę w milczeniu i sama zaczynam ruszać nerwowo
palcami, zastanawiając się czy to jakiś zaraźliwy nawyk, co chyba jest
najgorszą refleksją jakiej w życiu się podjęłam. Myślami mocno walę się ręką w
głowę. – Co robisz? – próbuję jakoś zająć sobie czas zanim przyjdzie
nauczyciel.
- Teraz? Zabijam lęki. – Po raz pierwszy podczas naszej
niedługiej konwersacji spogląda na mnie i przez jakieś trzy sekundy nie
spuszcza ze mnie wzroku. – Nie uśmiechnę się, przepraszam. To byłoby udawane.
Popadam w osłupienie. O co mu chodzi? Niby nieszczęśliwy,
samotny chłopak, ale to tylko złudzenie, określiłabym go raczej mianem
zarozumiałego. Prycham obrażona jego zachowaniem. Wstaję z ławki i rozglądam
się dookoła czy któryś z nauczycieli zmierza w kierunku naszej sali. To nie ma
sensu. Dlaczego tu jestem? Wszyscy patrzą na mnie jak na obiekt drwin i zmyślonych
pogłosek. Nie zniosę tego. Jeżeli coś nie przynosi zysków, lecz straty – nie
robię tego. Kieruję się w stronę schodów, prowadzących do wyjścia głównego. To
był wielki błąd tu przychodzić.
- A ty wiesz co robisz? Właśnie pozwalać lękom istnieć -
dodaje, a ja udaję, że go nie słyszę. Myślę, że wychodzi mi to dość wiarygodne,
bo chłopak nie widzi mojej twarzy.
Hej chłopaku, nie moralizuj mnie, jeśli mnie nie znasz,
okej? Nawet nie wiem jak się nazywasz, a porad od nieznajomych nie przyjmuję.
***
Dawanie Mikey’emu satysfakcji to ostatnie co chciałabym w
życiu dokonać, dlatego nie poddam się tak łatwo. Skrywam się w swoim pokoju, na
łóżku pod pożółkłą kołdrą i czekam cierpliwie, aż tabletki nasenne zaczną
działać. Staram się myśleć o czymś pozytywnym, o Słońcu, ciepłej plaży, starych
czasach, spędzonych wspólnie z Mikey’iem i innymi przyjaciółmi, kiedy… właśnie
kiedy? Kiedy jeszcze w nasze życie nie wtargnęły używki. Ale przecież hera to
najpiękniejsza rzecz jaka się w moim życiu pojawiła! To ona zawsze wybawia mnie
z opresji, pozwala zapomnieć o tej wstrętnej pijaczce i przeszłości, no i
przede wszystkim reguluję moje kontakty z Mikey’im! Czyż ona nie jest
uzdrowicielką?
Przymykam oczy, by zasnąć… mimo pokrycia nie czuję ciepła.
Myślę, że najwięcej ciepła daje druga osoba. Czy kiedykolwiek zaznałam tego
ciepła? Wróć. To akurat mało istotne. Czy kiedykolwiek zaznam tego ciepła? Pocałuj mnie delikatnie, otul mnie swoimi masywnymi ramionami. Ucieknij ze mną,
z dala od problemów, z dala od przeklętej Atlantydy. Jesteś. Woda pozwala mi
ciebie zobaczyć. Wyszkicuj nam jeszcze raz mapę ucieczki swoim magicznym
ołówkiem. Sprowadzisz mnie na właściwą drogę, trzymając mocno za rękę? Moim
oczom ukazuje się obraz smutnego blondyna bezczynnie, wpatrującego się w
podłogę, gwałtownie otwieram oczy. Boże, dlaczego moja wyobraźnia jest tak
cholernie nieposłuszna? Właśnie pozwalasz
lękom istnieć. Bzdura! Hera je całkowicie likwiduje. Zdaje się, że
zapomniałam to wszystko co złe i staram się żyć tym co dzień przyniesie. Wbijam
paznokcie w pościel. Zasnę, próbuję sobie wmówić. Znów zamykam powieki.
Przecież te tabletki pomagają… to nie jest placebo, lecz skuteczny lęk. Znów
pojawia się w mojej głowie jakiś obraz. Dwójka przyjaciół śmieje się do
rozpuku, ganiając się po plaży, gdy Słońce znika z linii horyzontu. On bardzo
lubił długie spacery na plaży. Od kiedy jesteśmy dziećmi ulicy, którym wszystko
wolno?
***
- Kate! – słyszę krzyk i silne szarpanie w prawe ramię.
Gdybym była głucha, nie musiałabym nawet otwierać oczu, aby już wiedzieć, że to
Mikey.
- Co? – pytam zaspana, nieszczególnie wiedząc co się dzieje.
- Wstawaj! Myślałem, że jak mówisz o spotkaniu to masz na
myśli nasze ulubione miejsce, a nie twoje łóżko – śmieje się szczerze, właśnie
takiego Michaela najbardziej lubię. Uśmiecham się delikatnie, po czym ustawiam
się do pozycji siedzącej. Patrzę na jego twarz zdegustowana. Krew spływa mu po
wardze, a pod okiem maluje się wyraźny siniak. Nie wiem dlaczego robi mi się go
żal, przecież sam podjął taką decyzję, nie pytał mnie o zdanie. Z drugiej
strony sytuacja go zmusiła do podjęcia szybkiej i korzystnej finansowo decyzji.
Tylko czy nie jest to ryzyko utraty zdrowia, a nawet życia? Przegryzam
niezdarnie wargę. Mikey zdaje się nie zauważać mojego przerażenia – Jak tam w
szkole?
- Jezu, Mikey. Ja nie mogę patrzeć jak ty cierpisz… -
zmieniam temat, niestety nie potrafię zostawić tego bez komentarza, widocznie
akurat to odziedziczyłam po mojej mamie. Dotykam go lekko palcem po wardze, ale
on szybko odpycha moją dłoń.
- Przestań się o mnie martwić. Wolałabyś dawać dupy? Daj
spokój – zaczyna się denerwować, standard, zawsze tak robi, gdy mu to powtarzam.
Nie powinnam go niepotrzebnie irytować, to zbędne. Nie przyniesie mi zysku,
lecz straty! Spuszczam wzrok na pożółkłą kołdrę byle nie patrzeć na jego
zmasakrowaną twarz.
- To co tam masz? – próbuję udawać entuzjazm i nie wiem czy
wychodzi to skutecznie, bo nie widzę jego wyrazu twarzy.
- To co zawsze – mówi nieco weselej, zatem wzdycham z ulgą.
I co potem? To co zawsze. Na tej samej książce co wczoraj
Mikey rozsypuje śnieżnobiały proszek, dzieląc go na równe części. Podaje mi
małą rureczkę, dzięki której łatwiej przedostać narkotyk do organizmu. Oczy
zaczynają mi błyszczeć z podekscytowania. Po długim dniu pełnym nieprzyjemnych
sytuacji, bezpośrednio związanych z mamą, Mirandą i przede wszystkim
nieznajomym blondynem zasługuje na chwilę relaksu. Dłuższą chwilę. Szkoda, że
nie mamy jonitów i wina, ale w życiu nie można mieć wszystkiego, prawda?
- Panie przodem – Mikey stwierdza nonszalancko.
Zabieram od niego rureczkę i przykucam naprzeciw książki.
Mam ochotę rzucić się na towar. Jestem rozemocjonowana do granic możliwości.
Paradoksalnie ręce mi się trzęsą, chociaż jest we mnie ogrom pewności.
- Po połowie? – upewniam się.
- Jak zawsze.
Chwytam rureczkę i nachylając się w stronę „naszej zdobyczy”
(bardziej Mikey’ego niż mojej, ale mniejsza o to), przygotowuję się do
przyjęcia przez drogi oddechowe mojej części towaru. Żałuję, że nie mogę wziąć
całego, ale taki ruch mógłby źle wpłynąć na dalszy rozwój naszych relacji. Być
może, tak jak co poniektórzy, leżałabym martwa przy którymś z miejskich
kontenerów na śmieci, a ta wizja raczej nie zachęca mnie do podjęcia się
takiego ryzyka.
Przykładam rureczkę do nosa, zatykając jedną dziurkę i
próbuję wciągnąć swoją sprawiedliwie oddzieloną część. I niemalże od razu zachłystuję się. Za
szybko, zdecydowanie za szybko. Kaszlę i minimalnie trudniej mi oddychać. Mikey
podchodzi do mnie bliżej i lekko wali mnie w kark, abym odzyskała panowanie nad
sobą.
- I właśnie dlatego ty zawsze jesteś pierwsza. – spogląda na
mnie niepewnie. - Już dobrze? – pyta troskliwie, a ja kiwam głową z aprobatą.
Tak, już lepiej. Ponawiam próbę i tym razem, mimo nieprzyjemnego uczucia w
nosie, wdycham wszystko, nie myśląc o narastającym swędzeniu.
I potem w moich drogach oddechowych zagłębia się to cudowne
wrażenie mrowienia. Jakbym umierała i rodziła się na nowo. Rureczka sama zsuwa
mi się z rąk i powoli opadam na podłogę z widoczną ulgą.
Zamykam oczy i odpływam gdzieś dalej… dalej od problemów,
dalej od przeklętej Atlantydy. Tym razem czuję jak przyjemny wietrzyk głaszcze
moje włosy i przytula się do mojego ciała. Znów wyczuwam jak ktoś dotyka mojej
dłoni. To Mikey…
- Przepraszam, Kate, ja… to wszystko nie tak, staję się
agresywny przez tę fuchę, to chujowe uczucie, wiesz… świadomość, że masz ochotę
wszystkim pozabijać – mówi mi spokojnie do ucha, a ja go słucham, choć nie
potrafię skupić się na jego słowach. – Wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził
jak… och – wzdycha.
Jak? Jak ON. Diabeł w ludzkim wcieleniu. Czuję ciarki na
całym ciele. Och, moja Atlantydo, zatop tego człowieka, zabij w nim wszelkie
dowody istnienia, by mógł przestać łapać powietrze, żeby jego klatka piersiowa
nie unosiła się swobodnie, bo ach, pomimo że zapominam, to było tak dawno, a ja
niewiele pamiętam, czuję wstręt do siebie i do tego przeklętego świata. A
przede wszystkim do NIEGO, ludzkiego diabła.
Wybacz Mikey’emu wszelkie oznaki utraty człowieczeństwa,
Atlantydo… i och, powiedz mi co robię nie tak. Boję się, że znów zobaczę kogoś
za oknem, dlatego nie śmiem otwierać oczu, czy tym samym pozwalam istnieć
lękom?