sobota, 10 maja 2014

Rozdział I

Miłego czytania! :)

Nie zawsze coś nas budzi, czasem po prostu wstajemy sami z siebie.
Od razu, gdy wraca do mnie świadomość rzeczywistości, wyskakuję z łóżka. Nie mam pojęcia czy to ze względu na mój głód, czy też jakiś bliżej nieokreślony wewnętrzny strach. Tak czy siak od razu trafiam pod nasz mały narkotyczny kącik, który znajduje się w jednym z kątów mojego pokoju. Niedopałki papierosów, spalone jointy, niewielkie drobinki heroiny pozostały na książce. Najpierw paliliśmy, później wciągaliśmy? A może odwrotnie? Nie mam pojęcia. Kiedy wypiliśmy to wino, którego pusta butelka leży na łóżku? To było wczoraj, a może tydzień temu? Wszystko mi się miesza w głowie, dawno sprzątałam w pokoju. Pochylam się nad książką i próbuje wciągnąć drobinki hery nosem, ale na nic moje starania, to co tam jest to tyle co nic.
Słońce przebija się przez okno. Nie ma to jak życie w Australii! Piękna pogoda, tylko dusze zepsute, na przykład w takiej naszej dzielnicy. Czy ktoś tu w ogóle dba o honor, kulturę i empatię? Ja przynajmniej nikogo takiego nie poznałam albo nie wiem, być może zbyt krytycznie oceniam.
Wskakuję w pierwsze lepsze dżinsowe spodenki i białą koszulkę. Nie zwracam uwagi na to, że te ubrania nie są najczystsze, nie mają najprzyjemniejszego zapachu czy też nie są wyprasowane. Jakie to ma znaczenie? Znalazłam je na moim dywanie, a więc są moje i to najważniejsze. Nie czeszę włosów, tylko związuję je w niesfornego koka, a o makijaż nie muszę się nawet martwić, bo go nie nakładam. I tym o to sposobem wychodzę głodna z pokoju, spragniona nowych odczuć, choć paradoksalnie niechętna do życia. Czy ludzka egzystencja zawsze musi być tak skomplikowana?
Na palcach zmierzam do pokoju z dodatkowo dołączonym aneksem kuchennym i od razu zauważam siedzącego na krześle przy drewnianym stole Mikey’ego. Wlepia swoje oczy w kartkę, leżącą na blacie i rysuje. Zawsze to robi, gdy tu przychodzę. Dokładnie o szóstej trzydzieści pięć wstaje i chwyta za ołówek. Zadziwiający nawyk, którego nigdy nie potrafiłam i do tej pory nie potrafię zrozumieć. Może to, dlatego że nie próbowałam? Prawdę mówiąc nie pytałam go o to, jakoś nie było do tego odpowiedniej okazji.
Dzisiaj też nie ma. Zaczajam się od tyłu, żeby zobaczyć co rysuje. Jego ruchy ołówka są pewne i intensywne. Przyglądam się uważnie rysunkowi i widzę to czego nie chciałabym zobaczyć. Dziwne, że nie próbował tego przede mną ukryć, na pewno wyczuł moją obecność. Z drugiej strony, może zrobił to celowo?

- Miałeś tego nie robić – mówię lekko zirytowanym tonem głosu.
- Miałem nie czuć? – pyta mnie pretensjonalnie, odwracając głowę w moją stronę. Chwytam jego notatnik i wyrywam kartkę z rysunkiem.

Z rysunkiem dziewczyny z zamkniętymi oczyma, której wiatr wieje w czarnych, długich włosach, a wiosenne, białe kwiaty otaczają ją dookoła. Piękny widok, nieprawdaż? Nieprawdaż.
Rwę kartkę na drobne szczątki, a Mikey patrzy na mnie zrezygnowany, jakbym właśnie zrujnowała mu całą piramidę życia. Małe kawałeczki papieru rzucam z satysfakcją na podłogę. Mikey wstaje, milczy, a jego twarz nie wyraża zupełnie nic.

- Tak, miałeś nie czuć – rzucam chamsko, gestykulując rękoma w taki sposób, aby okazać swoją wyższość.

Mikey zaczyna się złościć. Nie, nie, to złe określenie. Mikey zaczyna się wkurwiać. Przywiera mnie do lodówki, bo akurat żadnej ściany nie ma w pobliżu i patrzy na mnie tym swoim morderczym wzrokiem.

- Zabiję cię! Przysięgam, zabiję! – krzyczy na mnie.

Wiem co za chwilę zrobi. Albo zaciśnie ręce na mojej szyi, albo wyciągnie nóż z pobliskiej szuflady. Jakoś nic nowego ostatnio nie przychodzi mu do głowy. Och, Michaelu, czy myślisz, że mnie tym skrzywdzisz? Och, Michaelu, czy wiesz, że lubię sposób w jaki mnie traktujesz w stanie trzeźwości? Jestem spokojna, zaskakująco spokojna. Mikey zaciska ręce na mojej szyi. Aha! Czyli jednak opcja numer jeden. Moja wewnętrzna ja delektuje się tą chwilą w błogim spokoju. Dlaczego? Panikuję, gdy śmierć zjawia się przed moimi oczyma, kiedy widzę jak czyha nade mną złośliwie, a kiedy Mikey otwiera mnie przed jej obliczem czuję wyłącznie radość. Może po prostu chcę umrzeć z właściwych rąk? Z rąk, których właściciel zawsze miał dla mnie ogromne znaczenie? Brzmi niedorzecznie, ale czy życie właśnie takie nie jest?

- Czujesz, że brakuje ci tchu? Czujesz to? – dopytuje mnie, ale ja nie mogę nic powiedzieć, bo Mikey zaciska palce coraz mocniej i och… czy jest dziś na tyle zły, żeby mnie raz na zawsze załatwić? Pewnie nie wyglądam na kogoś kto byłby zadowolony z tego co się teraz dzieje, ale moja twarz nabiera wyrazu na wskutek braku dostępu do tlenu, dostosowuje do siebie odpowiednią maskę z przymusu, obowiązku, nie potrafię tego dokładniej wyjaśnić. – Dlaczego wszystko spierdoliłaś? Mogło być dobrze, naprawdę dobrze. Wiesz, że nie wymagałem od ciebie nic prócz tego, żebyś po prostu była i kochała – mówi, popadając w lekką histerię, mogłabym nawet zaryzykować stwierdzeniem, że jest bliski płaczu. Zaciskam palce w pięści, żeby jakoś wytrzymać narastającą udrękę, a z moich ust wydobywa się jakiś bliżej nieokreślonym dźwięk, który jest czymś naturalnym, gdy człowiek nie może oddychać. Ale nie, wbrew wszystkiemu nie czuję, żeby Mikey był na tyle zły, żeby zrobić mi większą krzywdę. 

Do moich uszu dochodzi dźwięk trzaskających drzwi. Mikey najwidoczniej też to usłyszał, bo gwałtownie mnie puszcza i oddala się o dwa metry. Łapię łapczywie tlen do dróg oddechowych i próbuję ustabilizować swój organizm. Zatem się nie udało, miałam rację. Będzie jeszcze okazja.

- Co robicie, dzieciaki?! Popierdoliło was tak głośnio gadać?! – Do kuchni przychodzi mama w zwiewnej, białej koszuli nocnej. Jest tak wychudzona, że wygląda jak Pani Śmierci, zdaję mi się, że tego akurat od niej nie odziedziczyłam. Trzyma w ręku palącego się papierosa. Nie jest trzeźwa, a to dopiero początek dnia. Sińce pod oczami zdobią jej twarz. – Michael, mógłbyś coś na siebie założyć – śmieje się głupio, opierając się o ścianę. Lubi rzucać takie zbędne komentarze i przy okazji humor poprawia się jej automatycznie. Mikey patrzy zawstydzony na swoje półnagie ciało.
- To… ten, Kate, widzimy się w południe? – pyta mnie Mikey, ignorując moją matkę. Zachowuje się tak jak gdyby nigdy nic, jakby jego paranoiczny atak na mnie w ogóle nie miał miejsca. Jest przyzwyczajony do tego, że się nie gniewam. Wie, że jestem mu całkowicie zależna. Nie musi się niczego obawiać, bo zdaje sobie sprawę, że nam obu taki układ odpowiada, chociaż ja naprawdę potrafię być denerwująca i lubię się z nim droczyć, może dlatego, żeby go czegoś nauczyć, a może po prostu, żeby odreagować.
- Idę do szkoły – próbuję mu dopiec. Dziś również nie mogłam mu dać tak po prostu za wygraną, choć wiem, że nawet, jeśli pójdę do szkoły to nie wytrzymam tam wszystkich lekcji. Może jedną, może jakimś cudem dwie. Ale jakie to ma teraz znaczenie? Najważniejsze, żeby go zdenerwować jeszcze bardziej! Mikey rzuca na mnie gniewnym wzrokiem.
- Kate? Ty do szkoły? – Mama znów obdarowuje mnie swoją niepotrzebną uwagą. Wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem niż w sytuacji, kiedy próbowała dogryźć Mikey’emu. Wstrętna pijaczka. Ja również staram się ją ignorować. Patrzę na Mikey’ego.
- Może o piątej? – pytam się, a on kiwa głową, zabiera swój notatnik i odwraca się w stronę mojego pokoju zapewne, żeby założyć coś więcej na siebie.

Siadam na krześle, na którym przed chwilą siedział Mikey. Czuję jak głód coraz mocniej przywiera mnie do siebie. Próbuję go zaspokoić, sięgając po zwiędłe jabłko, leżące w misce na stole. Biorę gryz owocu, ale przeżuwając dochodzę do wniosku, że nie jest to zbyt strawne. Trudno, kolejny dzień na głodówce pokarmowej, wytrzymam, ostatnio nie przykuwam uwagi do pożywienia. Dam radę do piątej, nie dam tej satysfakcji Mikey’emu, to byłoby dla niego zbyt piękne. Mama patrzy z odrazą na kawałki kartki rozsypane na podłodze, ale szybko przestaje się tym interesować i siada obok mnie.

- Czy ty z Mikey’im, no wiesz… nie chcę mieć tutaj jeszcze jednego bękarta – odzywa się mama, jak zwykle niepotrzebnie. Dlaczego ja w ogóle nazywam ją mamą? Nie zasługuję na takie określenie. To przykre, że uważa mnie za problemowego bękarta, ale jakoś ostatnio przestałam się tym przejmować. Chyba przyzwyczaiłam się, że ona mnie nie kocha, zresztą nie wiem czy chciałabym, żeby ktoś taki jak ona odczuwał do mnie miłość.

- Och… - wzdycham zażenowana całą sytuacją. Wstaję z krzesła, chwytam torbę, która leży na starej, obdrapanej sofie od dobrego miesiąca i zmierzam ku przedpokojowi. Tam zakładam moje wyniszczone conversy, które, bezwstydnie mogę przyznać, znalazłam przy śmietniku, a Mikey sam zaproponował, że je upierze.
- Córeczko, powinniśmy porozmawiać! – słyszę jak mama mnie nawołuje.

Nic mnie ona nie obchodzi, pewnie znowu chce podzielić się ze mną jakąś złośliwą uwagą. Nie interesuję mnie też Mikey, dlatego wychodzę z domu bez żadnych wyrzutów.
Mogłabym pójść gdzie indziej niż do szkoły, ale niby dokąd? Wszędzie otacza mnie niebezpieczeństwo, a w szkole mam przynajmniej zapewnianą obronę w postaci nauczycieli tudzież innych pracowników szkoły. Najchętniej schowałabym się w jakimś małym pomieszczeniu z drzwiami bez klamek, ale prawda jest taka, że nie mam bezpiecznego azylu. Boję się. Zatem zmierzam do szkoły z torbą, w której wcale nie mam właściwych podręczników i zeszytów, ale kto by dbał?

***

Tak, dotarłam do szkoły. Szkoda tylko, że ówcześnie nie spojrzałam na zegarek. Nie przemyślałam tego dokładniej. Właśnie lada moment zacznie się czwarta lekcja. Szukam sali, w której mam mieć język angielski (plan lekcji znalazłam w jednym z zeszytów), ale za nic w świecie nie pamiętam jej rozmieszczenia ani nawet numeru. Przemierzam kolejno parter, pierwsze piętro, ale w dalszym ciągu nie odnoszę żadnych rezultatów. Pozostaję mi drugie piętro, tam na pewno odnajdę swoją grupę. Niechętnie ruszam nogami, wspinając się po schodach i leniwie, opierając się o barierkę, ale było warto, bo już przy samym wstępie zauważam Luke’a i Caluma. Wiem, że chodzimy razem na angielski, to akurat zapamiętałam. Rozmawiają ze sobą i się śmieją. Nawet mnie nie zauważyli. Nie pamiętam nawet kiedy ostatnio rozmawialiśmy, to było dawno temu, zanim jeszcze ja z Mikey’im popadliśmy w to całe gówno. Staram się również nie zwracać na nich uwagi, żeby nie dawać im tej satysfakcji. Siadam przy pierwszej, lepszej ławce obok okna i czuję się tak głupio, że tu jestem, jak zwykle nikomu niepotrzebna, zupełnie zbędna. Rzucam teraz okiem wprost przed siebie. Och, kim jest ten chłopak, który właśnie z uwagą przygląda się podłodze, jakby w niej znajdowała się esencja piękna? Blondyn z niezdarnymi loczkami, cóż, zupełne przeciwieństwo Mikey’ego. Na oko dobrze zbudowany, modnie ubrany (choć czy nie za ciepło na grubą bluzę i długie jeansy?) , na pewno jego rodzice sypiają na pieniądzach, ale synowi najwidoczniej dokopują dyscypliną, bo nie wygląda na zbyt szczęśliwego. Kto to kurde jest? Czy on chodzi do naszej szkoły od niedawna, a może nigdy dotąd go nie zauważyłam? Nie, musi być nowy, jestem pewna, że zwróciłabym na niego uwagę. Obok mnie przysiada się Miranda. Brązowowłosa piękność, która na dodatek uczy się na samych piątkach i szóstkach, czyż to nie jest właśnie pojęcie ideału? Wyłupia na mnie swoje oczy, jakby właśnie zobaczyła ducha czy coś takiego, ale nie zwracam na nią uwagi, bo jestem skupiona na dalszym obserwowaniu chłopaka. Blondyn zdaje się nieobecny i to mnie chyba najbardziej w nim zainteresowało.

- Ty tutaj?! – Miranda w końcu się odzywa, nie ukrywając zaskoczenia.  
- Kto to? – pytam, wskazując na chłopaka z naprzeciwka, wiem, że jeżeli nie zapytam o to, jego osoba nie da mi spokoju.
- Wiesz, tak dawno cię tu nie było… - odpowiada sarkastycznie, przewracając scenicznie oczami. Cała Miranda. Jej specyficzny charakter potrafi dać się we znaki.
- Nowy? – dopytuję dalej.
- Nie taki nowy, jest tu z nami jakiś miesiąc. Wiedziałabyś, gdybyś chodziła do szkoły. – Rzuca na mnie ironiczny uśmieszek.

Zaskakujące, że już trzydzieści dni minęło odkąd nie byłam w szkole. Zaskakujące, że w ogóle tu wróciłam, jeśli doskonale zdawałam sobie sprawę, że nikt mnie tutaj nie potraktuje z taryfą ulgową. Miranda to dopiero początek, a nauczyciele? Tutaj zaczyna się koszmar. Z drugiej strony nie wiem czy mam zamiar dalej uczęszczać na lekcje, zrobiłam to wyłącznie po to, żeby rozzłościć Mikey’ego i zmusić go na czekanie. Bywam paskudnie sadystyczna.
Ignoruję Mirandę, jakoś nie mam ochoty na dyskusję z jej osobą. To zwyczajna strata czasu, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto wie, że dni ma już przesądzone. A zresztą ostatnio zaczęłam spoglądać na wszystko pod względem zysków i strat. Coś przynosi zyski – robię to, coś przynosi straty – nie robię tego. Łatwy sposób na osiągnięcia zamierzonego celu, aczkolwiek trzeba posiadać choć trochę inteligencji, żeby to uczynić. Bez namysłu wstaję z ławki i siadam przy chłopaku, sama nie wiem po co, chyba najbardziej sensownym wytłumaczenie jest fakt, że intryguje mnie jego postać, a zwłaszcza jego smutek w mimice twarzy. Uśmiecham się do niego pociesznie, nie rozumiem jak to możliwe, że znalazłam w sobie tyle dobroci. Odwaga jest czymś normalnym po mojej metamorfozie, którą zdołałam dokonać po długich namowach Mikey’ego. Blondyn siedzi niewzruszony, czyżby mnie nie zauważył? To niemożliwe. Mimo wszystko przesuwam się jeszcze bliżej i jeszcze bliżej, i jeszcze. Nie dbam o to co o mnie pomyśli, ostatnio wcale się na tym nie zastanawiam.

- Kate Wilde – odzywa się wreszcie.
- Skąd znasz moje imię? – pytam lekko zaskoczona.
- Pasujesz na Kate Wilde. Twoje nazwisko jest tu dość znane – tłumaczy, po czym się zamyśla. Nerwowo rusza palcami, czyżby się czegoś obawiał? Ja natomiast zastanawiam się dlaczego znane. Czyżby ktoś już mu o mnie nagadał? – Nie mają tu zbyt dobrego mniemania o tobie – dodaje ze skwaszoną miną. No tak i wszystko już jasne. Czy można czuć się bardziej głupio niż ja teraz? Wątpię. Spuszczam wzrok na podłogę, bo na obronę samej siebie mnie niestety nie stać.
- Yhm – odchrząkuję. Chłopak milczy, patrząc uważnie na ruch swoich palców. Rzucam okiem na otoczenie. Nie da się ukryć, że większość par oczu jest skierowanych właśnie na nas. Mam ochotę im wykrzyknąć: „Nie, kochani, nie zrobię nic głupiego!”, ale powstrzymuję się, być może pozostało we mnie trochę rozsądku. Niespodziewane słyszę dzwonek na lekcje. Powinnam sobie pójść? Nie, oczywiście, że nie. Siedzę w milczeniu i sama zaczynam ruszać nerwowo palcami, zastanawiając się czy to jakiś zaraźliwy nawyk, co chyba jest najgorszą refleksją jakiej w życiu się podjęłam. Myślami mocno walę się ręką w głowę. – Co robisz? – próbuję jakoś zająć sobie czas zanim przyjdzie nauczyciel.
- Teraz? Zabijam lęki. – Po raz pierwszy podczas naszej niedługiej konwersacji spogląda na mnie i przez jakieś trzy sekundy nie spuszcza ze mnie wzroku. – Nie uśmiechnę się, przepraszam. To byłoby udawane.

Popadam w osłupienie. O co mu chodzi? Niby nieszczęśliwy, samotny chłopak, ale to tylko złudzenie, określiłabym go raczej mianem zarozumiałego. Prycham obrażona jego zachowaniem. Wstaję z ławki i rozglądam się dookoła czy któryś z nauczycieli zmierza w kierunku naszej sali. To nie ma sensu. Dlaczego tu jestem? Wszyscy patrzą na mnie jak na obiekt drwin i zmyślonych pogłosek. Nie zniosę tego. Jeżeli coś nie przynosi zysków, lecz straty – nie robię tego. Kieruję się w stronę schodów, prowadzących do wyjścia głównego. To był wielki błąd tu przychodzić.

- A ty wiesz co robisz? Właśnie pozwalać lękom istnieć - dodaje, a ja udaję, że go nie słyszę. Myślę, że wychodzi mi to dość wiarygodne, bo chłopak nie widzi mojej twarzy.

Hej chłopaku, nie moralizuj mnie, jeśli mnie nie znasz, okej? Nawet nie wiem jak się nazywasz, a porad od nieznajomych nie przyjmuję.

***

Dawanie Mikey’emu satysfakcji to ostatnie co chciałabym w życiu dokonać, dlatego nie poddam się tak łatwo. Skrywam się w swoim pokoju, na łóżku pod pożółkłą kołdrą i czekam cierpliwie, aż tabletki nasenne zaczną działać. Staram się myśleć o czymś pozytywnym, o Słońcu, ciepłej plaży, starych czasach, spędzonych wspólnie z Mikey’iem i innymi przyjaciółmi, kiedy… właśnie kiedy? Kiedy jeszcze w nasze życie nie wtargnęły używki. Ale przecież hera to najpiękniejsza rzecz jaka się w moim życiu pojawiła! To ona zawsze wybawia mnie z opresji, pozwala zapomnieć o tej wstrętnej pijaczce i przeszłości, no i przede wszystkim reguluję moje kontakty z Mikey’im! Czyż ona nie jest uzdrowicielką?
Przymykam oczy, by zasnąć… mimo pokrycia nie czuję ciepła. Myślę, że najwięcej ciepła daje druga osoba. Czy kiedykolwiek zaznałam tego ciepła? Wróć. To akurat mało istotne. Czy kiedykolwiek zaznam tego ciepła? Pocałuj mnie delikatnie, otul mnie swoimi masywnymi ramionami. Ucieknij ze mną, z dala od problemów, z dala od przeklętej Atlantydy. Jesteś. Woda pozwala mi ciebie zobaczyć. Wyszkicuj nam jeszcze raz mapę ucieczki swoim magicznym ołówkiem. Sprowadzisz mnie na właściwą drogę, trzymając mocno za rękę? Moim oczom ukazuje się obraz smutnego blondyna bezczynnie, wpatrującego się w podłogę, gwałtownie otwieram oczy. Boże, dlaczego moja wyobraźnia jest tak cholernie nieposłuszna? Właśnie pozwalasz lękom istnieć. Bzdura! Hera je całkowicie likwiduje. Zdaje się, że zapomniałam to wszystko co złe i staram się żyć tym co dzień przyniesie. Wbijam paznokcie w pościel. Zasnę, próbuję sobie wmówić. Znów zamykam powieki. Przecież te tabletki pomagają… to nie jest placebo, lecz skuteczny lęk. Znów pojawia się w mojej głowie jakiś obraz. Dwójka przyjaciół śmieje się do rozpuku, ganiając się po plaży, gdy Słońce znika z linii horyzontu. On bardzo lubił długie spacery na plaży. Od kiedy jesteśmy dziećmi ulicy, którym wszystko wolno?

***

- Kate! – słyszę krzyk i silne szarpanie w prawe ramię. Gdybym była głucha, nie musiałabym nawet otwierać oczu, aby już wiedzieć, że to Mikey.
- Co? – pytam zaspana, nieszczególnie wiedząc co się dzieje.
- Wstawaj! Myślałem, że jak mówisz o spotkaniu to masz na myśli nasze ulubione miejsce, a nie twoje łóżko – śmieje się szczerze, właśnie takiego Michaela najbardziej lubię. Uśmiecham się delikatnie, po czym ustawiam się do pozycji siedzącej. Patrzę na jego twarz zdegustowana. Krew spływa mu po wardze, a pod okiem maluje się wyraźny siniak. Nie wiem dlaczego robi mi się go żal, przecież sam podjął taką decyzję, nie pytał mnie o zdanie. Z drugiej strony sytuacja go zmusiła do podjęcia szybkiej i korzystnej finansowo decyzji. Tylko czy nie jest to ryzyko utraty zdrowia, a nawet życia? Przegryzam niezdarnie wargę. Mikey zdaje się nie zauważać mojego przerażenia – Jak tam w szkole?
- Jezu, Mikey. Ja nie mogę patrzeć jak ty cierpisz… - zmieniam temat, niestety nie potrafię zostawić tego bez komentarza, widocznie akurat to odziedziczyłam po mojej mamie. Dotykam go lekko palcem po wardze, ale on szybko odpycha moją dłoń.
- Przestań się o mnie martwić. Wolałabyś dawać dupy? Daj spokój – zaczyna się denerwować, standard, zawsze tak robi, gdy mu to powtarzam. Nie powinnam go niepotrzebnie irytować, to zbędne. Nie przyniesie mi zysku, lecz straty! Spuszczam wzrok na pożółkłą kołdrę byle nie patrzeć na jego zmasakrowaną twarz.
- To co tam masz? – próbuję udawać entuzjazm i nie wiem czy wychodzi to skutecznie, bo nie widzę jego wyrazu twarzy.
- To co zawsze – mówi nieco weselej, zatem wzdycham z ulgą.

I co potem? To co zawsze. Na tej samej książce co wczoraj Mikey rozsypuje śnieżnobiały proszek, dzieląc go na równe części. Podaje mi małą rureczkę, dzięki której łatwiej przedostać narkotyk do organizmu. Oczy zaczynają mi błyszczeć z podekscytowania. Po długim dniu pełnym nieprzyjemnych sytuacji, bezpośrednio związanych z mamą, Mirandą i przede wszystkim nieznajomym blondynem zasługuje na chwilę relaksu. Dłuższą chwilę. Szkoda, że nie mamy jonitów i wina, ale w życiu nie można mieć wszystkiego, prawda?

- Panie przodem – Mikey stwierdza nonszalancko.

Zabieram od niego rureczkę i przykucam naprzeciw książki. Mam ochotę rzucić się na towar. Jestem rozemocjonowana do granic możliwości. Paradoksalnie ręce mi się trzęsą, chociaż jest we mnie ogrom pewności.

- Po połowie? – upewniam się.
- Jak zawsze.

Chwytam rureczkę i nachylając się w stronę „naszej zdobyczy” (bardziej Mikey’ego niż mojej, ale mniejsza o to), przygotowuję się do przyjęcia przez drogi oddechowe mojej części towaru. Żałuję, że nie mogę wziąć całego, ale taki ruch mógłby źle wpłynąć na dalszy rozwój naszych relacji. Być może, tak jak co poniektórzy, leżałabym martwa przy którymś z miejskich kontenerów na śmieci, a ta wizja raczej nie zachęca mnie do podjęcia się takiego ryzyka.
Przykładam rureczkę do nosa, zatykając jedną dziurkę i próbuję wciągnąć swoją sprawiedliwie oddzieloną część.  I niemalże od razu zachłystuję się. Za szybko, zdecydowanie za szybko. Kaszlę i minimalnie trudniej mi oddychać. Mikey podchodzi do mnie bliżej i lekko wali mnie w kark, abym odzyskała panowanie nad sobą.

- I właśnie dlatego ty zawsze jesteś pierwsza. – spogląda na mnie niepewnie. - Już dobrze? – pyta troskliwie, a ja kiwam głową z aprobatą. Tak, już lepiej. Ponawiam próbę i tym razem, mimo nieprzyjemnego uczucia w nosie, wdycham wszystko, nie myśląc o narastającym swędzeniu.

I potem w moich drogach oddechowych zagłębia się to cudowne wrażenie mrowienia. Jakbym umierała i rodziła się na nowo. Rureczka sama zsuwa mi się z rąk i powoli opadam na podłogę z widoczną ulgą.
Zamykam oczy i odpływam gdzieś dalej… dalej od problemów, dalej od przeklętej Atlantydy. Tym razem czuję jak przyjemny wietrzyk głaszcze moje włosy i przytula się do mojego ciała. Znów wyczuwam jak ktoś dotyka mojej dłoni. To Mikey…

- Przepraszam, Kate, ja… to wszystko nie tak, staję się agresywny przez tę fuchę, to chujowe uczucie, wiesz… świadomość, że masz ochotę wszystkim pozabijać – mówi mi spokojnie do ucha, a ja go słucham, choć nie potrafię skupić się na jego słowach. – Wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził jak… och – wzdycha.

Jak? Jak ON. Diabeł w ludzkim wcieleniu. Czuję ciarki na całym ciele. Och, moja Atlantydo, zatop tego człowieka, zabij w nim wszelkie dowody istnienia, by mógł przestać łapać powietrze, żeby jego klatka piersiowa nie unosiła się swobodnie, bo ach, pomimo że zapominam, to było tak dawno, a ja niewiele pamiętam, czuję wstręt do siebie i do tego przeklętego świata. A przede wszystkim do NIEGO, ludzkiego diabła.
Wybacz Mikey’emu wszelkie oznaki utraty człowieczeństwa, Atlantydo… i och, powiedz mi co robię nie tak. Boję się, że znów zobaczę kogoś za oknem, dlatego nie śmiem otwierać oczu, czy tym samym pozwalam istnieć lękom?

niedziela, 4 maja 2014

Prolog

Miłego czytania! :)


Wpływam. Pływam. Odpływam. Spływam. Woda delikatnie głaszcze moje chude ciało, spływając ukradkiem do dróg oddechowych. Żyję. Umieram. Żyję. Umieram. Jestem martwa, a jednocześnie żywa. Zwiedzam te podwodne miasto z potężną ekscytacją, chociaż woda utrudnia mi dokładne widzenie, wpływając mi do oczu. Chce zataić to co zatopiła? Czy to deszcz jest winny powodzi? Czy potrafię odnaleźć właściwą ścieżkę, pamiętając części naszej długiej, pogniecionej mapy? Naszej? Znajdę ciebie wśród zatopionych ulic, parkingów, budynków? Znajdę ciebie wśród drzew, krzewów, kwiatów? Znajdę ciebie wśród martwych ludzi i zwierząt, bezwładnie unoszących się nad ziemią? Kim jesteś? Powiedz mi, proszę. Pocałuj mnie delikatnie, otul mnie swoimi masywnymi ramionami. Ucieknij ze mną, z dala od problemów, z dala od przeklętej Atlantydy. Jesteś. Woda pozwala mi ciebie zobaczyć. Wyszkicuj nam jeszcze raz mapę ucieczki swoim magicznym ołówkiem. Sprowadzisz mnie na właściwą drogę, trzymając mocno za rękę? Czy jestem w błędzie, mój miły panie? Skrzywdzisz mnie? Strach widnieje w moich oczach, przerażenie przyspiesza pracę serca. Dlaczego? Nie istniejesz. Jesteś nieżywy. Niepewnie dotykam twojej silnej dłoni. Jest zimna. Zimna jak u nieboszczyka. Zabiłam cię swoim wzrokiem pełnym rządzy i władzy. Ja króluję, ty płoniesz. Moje kościste dłonie gotowe do popełnienia zbrodni palą cię swoim ognistym żarem. Twoje szare jak świat prochy tańczą w rytm falującej wody. Jestem winna śmierci tego, który był moją opoką, ratunkiem i lekiem na cięte rany w sercu i na skórze? Zraniłeś mnie, mówiąc prawdę. Czarnowłosa syrenka jest królową, upadły aniele. Czy wiesz, że cię nienawidzę? Pragnę płakać, zalewać się łzami w wirze wspomnień, ale woda, odwieczna nieprzyjaciółka zakazuje mi okazywania słabości. Bogini zła nie powinna odczuwać żadnych emocji. Nie słucham grzesznej wody. Zaczynam krzyczeć, ale ona wodospadem wpływa do mojego i tak już zniszczonego gardła. Utopię się, utopię! Umrę, nie zmartwychwstanę. UCIEKAJ – krzyczy podświadomość, ale ciało odmawia współpracy.

Kocham cię, przyjacielu.
Kocham cię…

Wypływam. A jednak.

Jestem tak leciutka, że bez problemu unoszę się na wodzie. Tańczę wraz z rytmem fal. Słońce świeci mi prosto w oczy, dlatego zamykam powieki. Czuję się nadzwyczaj bosko. Dostęp powietrza sprawia, że cały strach opada. Uśmiecham się. Wdycham świeże powietrze, delektując się piękną pogodą. Kocham te uczucie beztroskiego szczęścia. Zaczynam się śmiać. Śmieję się coraz głośniej. Czuję jak woda mnie przyjemnie łaskocze. Fale stają się coraz wyższe. Pod wodą jest cały rzeczywisty świat, a ja gdzieś ponad to. Słyszę czyjś śmiech. On tu jest? On żyje? Czuję się bezpiecznie. Kłamałam samą siebie, to Atlantyda zmanipulowała moim umysłem. On łapie mnie za rękę. Naprawdę tu jest. Żywy! Czuję się jeszcze bezpieczniej. Zbliża swoje usta do mojego ucha. Otwieram oczy.

Jest noc, już dawno po północy. Leżymy razem na łóżku w moim pokoju. Między nami leży pusta butelka jakiegoś takiego wina z supermarketu za rogiem, a wokół otacza nas dym tytoniowy. W tle leci utwór Skid Row „18 and life”, słyszę jak Mikey podśpiewuje mi tekst do ucha, ale dźwięk radia i tak go zagłusza. Dlaczego sufit jest biały? Dlaczego Księżyc świeci tak jasno? Dlaczego tu tak gorąco? Dlaczego ja i Mikey jesteśmy w samej bieliźnie? Obdrapani, z zaczerwienioną skórą, miejscami leje się z nas krew. Jesteśmy piękni! Jesteśmy przepiękni! W białym kolorze paradoksalnie ubrane upadłe anioły. Świat wiruje tak szybko, że nie jestem w stanie go dogonić. Czas buntuje się przeciwko światu i wraz ze mną zatrzymuje się w miejscu. Wybucham śmiechem. Mikey za mną. Z jakiego powodu? Nie mam pojęcia. Może dlatego, że na suficie pojawiają się kolejno kolorowe plamy? Czy on też to zauważył?

- Hm, tak sobie myślę, że jestem jakiś pieprzonym szczęściarzem.
- Dlaczego tak myślisz? – marszczę czoło, nie rozumiejąc jego słów.
- Gdybym w planach miał umrzeć to Bóg by mnie dawno stąd wykopał – tłumaczy, ale nie to zwraca moją uwagę.

Słyszę szelest, dochodzący zza dworu. Czy to wiatr? A może… ktoś tam jest? Przyglądam się uważnie. Za oknem ktoś jest! Widzę jakąś postać! Kto to? Boże, czy to naprawdę jakaś postać, a może to zwyczajnie moja kolejna halucynacja? Nie potrafię opisać nieproszonego gościa. Nie mam pojęcia czy to kobieta, czy mężczyzna. Być może to zwierzę? Trudno powiedzieć. Nie widzę nawet dokładnego zarysu postaci. Obraz mi się rozmazuje. Postać się porusza. Moje serce gwałtownie przyspiesza swoją pracę. Może to gałęzie drzew? Błagam, to muszą być gałęzie drzew. Zaczynam się trząść.

- Kate, co jest? – Mikey niemalże od razu zauważa moje przerażenie. Przełykam nerwowo ślinę. Mikey rozszerza oczy, jakby się bał tego co zaraz powiem. Czy ja wyglądam równie głupio co on? Spoglądam w okno. Tam ktoś jest. Na pewno. To nie gałąź. To nie szum wiatru. To nie zwierzę, widzę już dokładniejszy zarys! To człowiek!
- Czy ty też widzisz, że ktoś tam stoi? – pytam chwiejnym głosem, jakby węzeł uwiązał mi się w gardle. Wskazuję palcem na okno.

Z twarzy Mikey’a znika przerażenie. Czy on uważa, że ja to sobie ubzdurałam? Mimo wszystko Mikey wstaje z łóżka i odurzony, chwiejnymi krokami zmierza ku oknie. Zaciskam palce w pięści. Mikey rozgląda się dookoła otoczenia za oknem. Zaciskam szczękę. Odwraca się do mnie. Wzrusza ramionami.

- Nikogo tam nie ma – przyznaje na luzie. Wraca do mnie i siada obok, ja również ustawiam się do pozycji siedzącej.
- Ja… jestem pewna, że kogoś tam widziałam – mówię bliska płaczu. Nie ufam słowom Mikey’a. Dlaczego? Przecież widział to na własne oczy. Absurd. Dlaczego jestem taka nieufna? Nawet wobec najlepszego i zresztą jedynego przyjaciela?
- Owszem widziałaś. Oczyma swojej wyobraźni – uśmiecha się pociesznie. Odgarnia kosmyk moich włosów za ucho. Gdyby były to tylko halucynacje uznałabym to za niesamowite doświadczenie, ale nie, ten człowiek był autentyczny. Nie potrafię się uspokoić, ciągle się trzęsę. – Miałem kiedyś podobną sytuację. Tyle, że ten ktoś wszedł do mojego pokoju, przeciskając się przez okno, zaczął bić mnie po twarzy i krzyczał: „Zbudź się, Michael, zbudź”. Zupełny nonsens. Jak ten ktoś mógł wejść do mojego pokoju, kiedy okno było zamknięte? Nie przejmuj się, Kate – pociesza mnie, głaszcząc lekko za ramię.

Mikey ma rację. Po prostu mi się przewidziało. Kołysało się drzewo, a ja wyobraziłam sobie człowieka. To normalne. Jest noc, a ja jestem nietrzeźwa i w dodatku odurzona. Nie, to nienormalne. Ale czy ja jestem normalna? No właśnie.

- Spokojnie, już wszystko dobrze – uspokaja mnie cicho. Kolorowe plamki na suficie zniknęły. Wszystko nagle zwalnia, świat staje się bardziej rzeczywisty. Wraca do mnie wewnętrzny spokój. Wzdycham z ulgą. Mikey uśmiecha się do mnie szczerze. Pokładamy się znów na łóżku. Łapię go za rękę i podnoszę do góry nasze splecione dłonie.

My wyklęci grzejemy swoje półnagie, chłodne ciała w dymie tytoniowym. Za ścianą jest moja matka, ale nieszczególnie mnie to interesuję co teraz robi. I wiem, że Mikey nie ma racji – każdy prędzej czy później umrze. My? Już niedługo.

Usypiam. Zasypiam. Nazywam się Kate Wilde i robię rzeczy niemożliwe.

-------------------------------------------------------------------------------------------------

Dziękuję Oli za piękną szatę graficzną, nie mam pojęcia, który raz z rzędu! :)

Kontakt

Twitter: możecie mnie znaleźć na @lilcocainekid

E-mail: siemagomez@gmail.com


Informowani

Jeżeli ktoś miałby ochotę regularne czytać mojego bloga i chciałby być informowany o nowych rozdziałach, proszę podawać pod tym postem formę kontaktu za którego pomocą mogłabym Was o tym informować. Przyjmuję wyłącznie loginy na Twittera! :) 

piątek, 2 maja 2014

Bohaterowie



Kate Wilde


Michael "Mikey" Clifford


Ashton Irwin

 

Calum Hood


Luke Hemmings


Miranda



Eleanor Wilde

UWAGA!
Pozostali bohaterowie zawarci w opowiadaniu zostaną zaktualizowani z czasem. Bohaterowie tego opowiadania nie utożsamiają się z autentycznym zachowaniem ludzi. Wydarzenia zawarte w opowiadaniu są fikcją literacką, opartą wyłącznie na wyobraźni autorki. :)